Geoblog.pl    ginger    Podróże    Marokański chillaut, czyli kilka chwil w Marakeszu i okolicach    Marakesz - dwa dni w mieście
Zwiń mapę
2014
25
sty

Marakesz - dwa dni w mieście

 
Maroko
Maroko, Marrakech
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3293 km
 
Robi się naprawdę zimno. W nocy w hotelu marzniemy. Rano wstaję wraz z wołaniem z meczetu około 6 rano. Wyspany i przemarznięty mimo śpiwora i narzuty, pod którymi śpię. Idę na dach i robię kilka fotek świtu. Podoba mi się i miasto i jego klimat. Wracam do pokoju i idziemy z Olą obejrzeć budzące się miasto. O tej porze dnia wszystko wygląda inaczej. Bardzo lubię oglądać ludzi i miasta budzące się do życia. Łazimy z Olą po placu, kiedy zaczepia nas Abdul. Chce nam pokazać miejsce, gdzie farbują bawełnę. Wewnętrzne wiem, że chce nas oprowadzić i zainkasować za tę usługę zapłatę, ale jest bardzo sympatyczny i dajemy się namówić, chociaż wiemy, że to najstarszy turystyczny przekręt tego miasta. Prowadzi nas zamkniętymi jeszcze soukami, przez miejsca, których nigdy sami byśmy nie odwiedzili. Spotykamy ludzi karmiących koty, wystawiających stragany, wrzucających kurczaki czy robiących buty, albo czytających książki. Zaczyna się normalne życie. To chyba jedyna pora dnia, kiedy można się temu spokojnie przyjrzeć. To dziwne, ale stroniąc na codzień od skrajnie turystycznych atrakcji spotykanych w turystycznych miastach, tak bardzo mi się teraz podoba. Jemy naleśniki w zaprzyjaźnionym barze Abdula, pijemy herbatę i po dwugodzinnym rajdzie wracamy na plac. Tu pojawia się pewien nieprzyjemny zgrzyt. Wiem, że muszę Abdulowi zapłacić. Chciałem mu dać symboliczną kwotę kilku euro, ale Abdul informuje mnie, że koszt tej usługi to 250 dh. Przypominam mu, że chciał nam tylko pokazać miejsce gdzie farbują bawełnę, którego sami nie chcieliśmy oglądać, ale się uparł, mimo naszych wstępnych odmów. Po targach daję mu 110 dh. To i tak dość dużo, ale trudno. Sam rajd bardzo mi się podobał i spełnił moje potrzeby poznawania miasta od strony jego mieszkańców (ranek jest do tego porą najlepszą), ale nachalność i gigantyczna cena psuły mi delektowanie się tym porankiem.

Później łazimy po mieście jak klasyczni turyści. Odwiedzamy grobowce i sklepy z ziołami. Jest przyjemnie, komercyjnie, bez emocji.
Po południu rozdzielamy się na trochę z Bartkami i Tadziami, którzy idą załatwić sprawunki. My siadamy na tarasie Cafe Restaurant du France, z którego oglądamy zachód słońca nad meczetem księgarzy.
Moim ulubionym momentem podczas poznawania nowych miejsc jest ten, kiedy nie chce mi się już zabierać ze sobą aparatu. Kiedy przyzwyczajam się do wszystkiego co dziwiło mnie od momentu przyjazdu. Kiedy zaczyna mi powszednieć egzotyka i zaczynam delektować się pospolitymi przyjemnościami. W Marakeszu stan ten osiągam już wieczorem drugiego dnia. Zaczyna się właściwy marokański chillout. Szwendanie się ulicami bez celu, chłonięcie atmosfery, zapachów, czytanie w kawiarniach, patrzenie na krzątaninę sprzedawców i turystów. To co lubię najbardziej. Jutro pojedziemy na krótki wypad (wycieczka) nad wodospad, może z jakąś wioską. Nie wiem. Wycieczki fakultatywne trochę psują mi nasiąkanie odwiedzanym miejscem, ale kołacze się jeszcze we mnie poczucie obowiązku zobaczenia czegoś charakterystycznego. Start w niedzielę o 9.00 spod hotelu.
W poniedziałek chciałbym, żebyśmy przenieśli się do Essaouiry, nad ocean. Małe to miasto, po sezonie bardziej puste. Tam chciałbym spędzić kilka dni na błogim nieróbstwie. Nie będzie obowiązku oglądania punktów obowiązkowych. Jak w Jelitkowie w październiku. Mam taką nadzieję.

26.01.2014
W nocy Olka się rozchorowała. Wymiotuje i czuje się źle. Niestety nie pojedziemy na wycieczkę fakultatywną (chociaż może i „stety”). Na szczęście sprzedawca wycieczki nazywany przez nas „my friend” zwrócił nam wpłaconą wczoraj kwotę. To bardzo miło z jego strony. Bartki i Tadzie wyruszają na podbój Atlasu i pustynne klimaty. Wrócą, pewnie opowiedzą. Może nawet jakieś foty majestatu dzikich gór??? My, zgodnie z założeniem wyjeżdżamy do As-Sawiry (Essaoueiry). Dzisiaj szwendamy się jeszcze trochę po Marakeszu. Trafia nam się rynek przypraw w dzielnicy żydowskiej. Fajne klimaty, chociaż jak wszystko w tym mieście nastawione na turystów. Jemy po drodze „marrakesz burger”, w straganie, który intrygował mnie od początku. Jak się okazuje, jest to bułka z ziemniakami (tak, z ziemniakami tłuczonymi), jajkiem, ostrym sosem, do tego herbata. Chyba mi smakuje. Jeszcze soczek mix ze słodkiego grejfuta, i wracamy do hotelu. Trochę mnie rozkłada przeziębienie po dwóch godzinach snu w niezwykle zimnym w dzień pokoju.
A-ha, kupiliśmy jeszcze bilety na autobus do As-Sawiry. 70 dh za osobę, plus 10 dh za dwie sztuki bagażu. Bagaż rejestrowany i płatny przed odjazdem, z boku budynku dworca.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (27)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
pamar
pamar - 2014-01-30 20:59
Nasz przewodnik po Marrakeszu, który jest Marokańczykiem, ale ma żonę Polkę, mówił nam, że zimę woli spędzać w Polsce, ponieważ jest cieplej w mieszkaniach. W Maroku bardzo się marznie zimą i jak widać doświadczyliście tej zimy w gorącym afrykańskim kraju :)
 
 
zwiedzili 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 40 wpisów40 3 komentarze3 389 zdjęć389 0 plików multimedialnych0