Pobudka o 3.00
4.00 – jedziemy na lotnisko. O 7 z kawałkiem lądujemy w Sztokholmie, a właściwie obok, na lotnisku Skavsta. Bilety na autobus „latająca sarna” (Fludenbussarna) kupujemy w kasie. 139 sek za osobę do centrum i 119 za osobę z centrum do Arlandy. Kupując przez internet koszt jest niższy o ok 20 sek na osobę. Pierwsze zdziwienie – snując się w stronę przystanku zauważam, że kierowca na nas czeka. Nie pogania, nie woła, nie krzywi się. Po prostu czeka, żeby sprawdzić, czy chcemy jechać. Czekał aż podeszliśmy. Do centrum jedziemy ok 80 minut autobusem volvo, o bardzo niewygodnych krzesłach. Na dworcu zostawiamy bagaż (90 sek za 24 h duży box.). Idziemy połazić. Nie będę opisywał spacerów, każdy pewnie obejrzy to miasto po swojemu, postaram się podać kilka informacji praktycznych. Hot-dog w budce to koszt ok 15-30 sek. Posiłki są znacznie droższe, ok 99-300 sek za wersję z pojedynczych dań. Można też znaleźć promocyjne menu za ok 80-100 sek. Poszwędaliśmy się trochę po mieście, jednak temperatura nie sprzyjała spacerom. Było ok 0 stopni. Zjedliśmy po hot-dogu, wypiliśmy kawę i ruszamy dalej, na lotnisko Arlanda.
Przed wyjazdem czytałem gdzieś takie zdanie, ze jeżeli nie zakochasz się w Sztokholmie, to znaczy, że nie masz serca. I to chyba prawda. Na pewno chciałbym tu wrócić, jednak z pełniejszy portfelem i w cieplejszych okolicznościach.
Jedziemy ok 40 minut. Takim samym autobusem.
Arlanda to lotnisko dość duże i wysokobudżetowe, jednak znajdujemy bar z menu dnia za 99 sek. Wybieramy makaron z sosem, w skład wchodzi tez kawa z przelewaka, woda i jedno podejście do baru sałatkowego – tzn. misek z sałatą, kapusta i marchewką.
Nie ważne, jest 16.30, zaraz lecimy do Pekinu.