Siedzę przy stoliku na podwórku zarezerwowanego przez internet hotelu w Pakse a przede mną ściana deszczu. To całkiem normalne w trakcie tej podróży – od Si Phan Don deszcz jak w zegarku zaczyna padać około 19.30 i to prawdziwie tropikalna ulewa. Ale w końcu mamy porę deszczową. Dzięki Bogu – przynajmniej na chwilę temperatura spada do około 20 stopni i robi się naprawdę zimno:)
Pakse to pofrancuska stolica prowincji Champasak, senne, kolonialne miasteczko stanowiące bazę wypadową do Champasak, gdzie można obejrzeć ruiny jednej z największych świątyń buddyjskich – Vat Phu Champasak i na archipelag 4000 wysp, z którego właśnie wróciliśmy. Ważne przesłanie dla przyszłych podróżnych – żeby taniej – za 50 000 a nie 80 000 kipów dojechać do Si Phan Don warto dostać się do Pakse rano i załapać się około 11 na autobus rejsowy jednego z licznych biur podróży w mieście za 50000 kipów, włączając w to prom.
Do Pakse dojechaliśmy takim właśnie autobusem po 3 po południu. Z pomocą kierowcy tuktuka odnaleźliśmy nasz hotel Moly 2, zostawiliśmy bagaże w dość obleśnym pokoju i ruszyliśmy na miasto. Co można powiedzieć o samym Pakse? Budynki wyglądają trochę jak mocno podniszczone dekoracje filmów o francuskich Indochinach, jest gorąco i bardzo leniwie. G. zjadł laotańską wersję sałatki nicejskiej, odwiedziliśmy jeden targ i tutejszy supermarket, zapadł zmrok i trzeba było wracać do hotelu. Ale ludzie jak wszędzie do tej pory bardzo mili i myślę, że w Pakse można się zadomowić, jeżeli poświęci się temu miejscu trochę czasu i uwagi.
Jutro rano żegnamy się z Laosem i wyruszamy z powrotem do Wietnamu. Przed nami środkowa część kraju – pierwszy postój w Da Nang.